Nauki Umysłu Chrystusa

Biblioteka Nauk Umysłu Chrystusa
Droga Mistrzostwa

Poczekaj chwilkę…

Księga Pierwsza

znaczek

Służba
Dziwnym wydaje się to słowo,
jednak w nim zawiera się znaczenie poświęcenia,
Miłości,
prawdziwego Istnienia.

Służba jest powołaniem,
do którego jest się wzywanym,
nie przez Boga, który istnieje w oderwaniu od ciebie,
lecz przez jedynego prawdziwego Boga,
który przebywa wiecznie
w Sercu twego serca
i na wieczność jest Duszą twej duszy.

Albowiem jedyny prawdziwy Bóg
jest twą jedyną Rzeczywistością
i w tym właśnie świta rozpoznanie,
że ty
który upierasz się
przy wyśnionej przez siebie małości –
masz w sobie, w prawdzie, wszelką mądrość;
że ty
masz w sobie wszelką doskonałość,
której świątobliwi ludzie tak pilnie szukają,
a ignoranci szukają omyłkowo
w nędzy
swych ziemskich snów.

Ten jeden prawdziwy Bóg,
z którym jesteś na wieczność połączony,
bez żadnych między wami granic,
jest tym, który utrzymuje
nieskończone formy
twoich snów,
ich nieustanne stwarzanie napędzane
jedną myślą oddzielenia.

A teraz,
w czasach Rozpoznania,
gdy powab snu przyblakł
i ostatecznie stracił wszelki ślad doniosłości,
w tej doskonałej ciszy,
w której śpiący Syn nie buntuje się dłużej
przeciwko prostocie
miłujących
objęć Świętego Ojca,
światło żywego Chrystusa zostaje ponownie zapalone.

Podobnie jak blask płomienia w bezwietrzny dzień,
tak jego światło świeci coraz jaśniej,
rozpuszczając wszelkie ślady cieni,
jakie je do tej pory skrywały,
rozjaśniając ciemne miejsca,
gdzie opadł proch, którym jest świat,
aż w końcu nawet proch zanika,
i staje się samym Światłem.

Wykonawca zostaje odczyniony.
Sprawca tego świata zostaje odczyniony
i Chrystus znów
żyje.

Oto
kres wszelkich bezowocnych podróży.

Oto
koniec wszelkich zmagań.

Oto
urzeczywistnienie jedynej Prawdy,
niewypowiedzianej,
niemożliwej do pojęcia przez świat,
wykraczającej nawet poza sen
tego, który szuka Boga.

Albowiem szukającego już nie ma,
tak jakby go nigdy nie było,
wyjąwszy zanikające wspomnienie ze snu
śnionego dawno temu.

Wróciwszy w objęcia
naszego Świętego Ojca,
ten, który wrócił, uznaje:
„JAM JEST tym Jednym.”

Chrystus żyje, i jedynie Chrystus.

Jak było na początku
teraz
i na wieki.

znaczek

Przebudzone Serce
podobne jest temu,
kto dotarł na szczyt
najwyższej góry.

Tutaj
spogląda ono na
pokonane odległości,
na liczne krajobrazy,
rozciągające się poniżej,
na pozornie niekończące się kształty i odcienie.

Widzi ono wszystkie światy człowieka
i widzi ich pustkę,
ich chwilową atrakcyjność,
fragmenty tylko jednego snu.
Postrzega siebie jako śniącego
i chce, aby
każda cząstka jego samego
została wytrącona ze snu i przebudzona.

I teraz
przemiana się dokonała.

Spoczywając w Świetle Przypomnienia,
na wieczność w objęciach
ramion swego Ojca,
jednorodzony Syn trwa
w Królestwie
przygotowanym dla niego
w pradawnym początku,
zanim nastał czas.

Jego wola stała się
jednym z Wolą Ojca.
Złączyli się znów w jedno,
a pierwsze poruszenie tej Boskiej Woli
wyzwala w nim wizję.
Pojawia się współczucie
dla całego Stworzenia
i widzi ono bez wysiłku
postawione przed nim zadanie:
przebudzenie całej swej pełni,
rozpoznanej teraz jako każda dusza,
każde źdźbło trawy,
każdy podmuch łagodnego wiatru.

Przebudzony
jako źródło wszystkiego,
istniejąc we wszystkim,
jeden Syn,
zjednoczony ze Świętym Ojcem
– krótki sen Marnotrawnego Syna
przezwyciężony –
spogląda na siebie
z jednym tylko pragnieniem: przebudzić się!

Przywrócony swemu prawowitemu miejscu
po prawicy Świętego Ojca,
oczyszczony z wszystkich wypaczeń
zrodzonych z chwilowego snu,
zaczyna się ruch.
Odczuwany w sercu,
szerzy się wpierw w górę,
aż po czubek głowy i ponad nią,
na zewnątrz,
wypełniając każdą komórkę
przeistoczonego ciała,
sprowadzonego na zawsze
do formy narzędzia,
które będzie służyło tylko wypełnianiu
zadania Syna.

A kiedy Ojciec i Syn razem
przygotowali już
ciało i umysł Chrystusa,
Boska Wola zaczyna
poruszać się w dół,
przynaglając powstałego Chrystusa, by kroczył
rozmyślnie i bez pośpiechu
w kierunku wszystkiego, co się rozciąga
przed Nim i
hen pod Nim,
tak daleko, jak tylko wzrok potrafi sięgnąć,
i co trwa w uśpieniu u podnóża
wielkiej Góry Syjon.

Teraz
jego kroki
stają się pewniejsze.

Teraz
jego kroki
nabierają lekkości
uwolnione od ciężaru
tożsamości, która nigdy nie istniała,
a która jednak głośno domagała się pożywienia
nigdy niedającego zaspokojenia.

Teraz
jego krokami
coraz bardziej kieruje źródło,
któremu ufa bezgranicznie,
i z każdym krokiem
znika potrzeba,
by wiedzieć
gdzie idzie,
co będzie jadł,
w co będzie się odziewał,
albowiem jego Ojciec wie,
że potrzebuje on tych rzeczy.

Wie on tylko jedno:
że porusza się jak wiatr,
nie dbając o to, dokąd zmierza,
nie pamiętając skąd przyszedł,
trwając zawsze
w Świetle Świętego Ojca.

I oto jest!
Narodził się sługa.

znaczek

Albowiem ostatni będą pierwszymi,
a pierwsi ostatnimi.

Jednorodzony Syn śni,
A w swym śnie
zapomina,
czym jest
na zawsze.

I pierwsi stali się ostatnimi,
gdy pojawiło się
stworzenie niezliczonych światów,
zastępując wspaniałość
Pamiętania
martwymi,
mamiącymi,
bezustannie zmieniającymi się formami zwyczajnych złudzeń.
I ostatni stali się pierwszymi.

A jednak,
w światach snów
spoczywa czysty jak kryształ klejnot
Rzeczywistości,
albowiem niewysłowiona Miłość,
którą jest Ojciec,
oświetla sen Syna,
ofiarowując mu postrzeganie
wszystkiego, co on sam postanowi postrzegać.
A Ojciec zwyczajnie czeka,
trwając w pełni czystości swego Światła,
nie widząc nic prócz wspaniałości
swego Syna,
czekając aż obudzi się
ten, który leży we śnie pogrążony.

Pierwszy jest zaprawdę
teraz ostatni,
a to, co zawsze musi być ostatnie –
zwykłe złudzenia, które Syn snuje
w swym umyśle –
stało się pierwszym:
Królestwo zostało zapomniane.

Nawykły
do gry cieni,
zwyczajnych projekcji
jego chwilowej myśli,
Syn doświadcza światów,
jakie sam wytworzył,
nurzając się w chwilowych przyjemnościach,
cierpiąc ból niezliczonych ran;
jednak idzie dalej,
mnożąc światy doświadczenia,
szukając coraz bardziej rozpaczliwie
tego, co dawno zapomniał,
nie wiedząc, czego szuka,
nadając temu wiele imion,
zmagając się bez końca,
by odkryć swe zbawienie
w światach, które wytworzył,
upierając się, że tam je znajdzie.

A Ojciec czeka,
trwając w czystości swego Światła,
nie widząc nic prócz promiennej wspaniałości
swego Syna.

Sprawca świata,
jednak nie Rzeczywistości,
bezwiednie jest pobudzany
do doświadczania raz po raz
owocu pychy:
próżności nad próżnościami.

Upierając się przy swej wybranej myśli,
oplecionej
pogłębiającą się siecią cieni,
jednak krzyczy desperacko
w samotności swej duszy:

Ja jestem.
Ja tworzę.
Niech się dzieje wola moja!

A Ojciec
wciąż czeka,
trwając w czystości swego Światła,
nie widząc nic prócz promiennej wspaniałości
swego ukochanego Syna.

W miarę gdy potomstwo Boskiego Światła
błąka się od świata do świata,
bezustannie przynaglane do działania,
szukając,
lecz nie wiedząc, że szuka,
szukając Królestwa
nie wiedząc, że poszukuje,
tworząc i pożerając formy
swego pozornie bezkresnego snu,
zaczyna się w nim rodzić pewien impuls.

Z początku niezauważany,
łagodny
i pozornie odległy,
zdominowany przez zgiełk i konflikty
wywoływane przez Boskie potomstwo,
impuls jest coraz wyraźniejszy.

Wśród bezkresnych kręgów
i miriad krajobrazów,
wśród agonii i ekstaz,
ukryty pod niekończącymi się maskami,
impuls rośnie
bezustannie,
stając się niczym Głos
szepczący poza progiem
słyszalności,
szepczący pieśń,
na zawsze wieczną,
na zawsze nietkniętą ani o jedną jotę, ani o jedną kreskę,
tym wszystkim, czego doświadcza Syn.

Jest to pieśń
Prawdy poza wszelkim zwątpieniem,
pieśń
bezkompromisowej Rzeczywistości,
pieśń
opiewająca niezniszczalną istotę,
samą istotę jego istnienia,
pieśń, która jest
Miłością Świętego Ojca.

Choć Głos nieustannie
śpiewa ową pieśń,
Syn jej nie słyszy,
nie nakłania ucha na
Głos, którego pieśń
jest niczym głos wołającego na pustyni,
ale słucha zgiełku
efemerycznych cieni
rzucanych na ściany jego więzienia,
nie rozpoznając Światła,
które rozświetla wszelką ciemność,
wierząc ciągle, że ciemność
jest Światłem, którego on szuka,
Światłem, które oświeci mu drogę
i ujawni mu skarb,
który, jak wierzy, tam się znajduje.

A Ojciec
wciąż czeka,
trwając w czystości swego Światła,
nie widząc nic prócz promiennej wspaniałości
swego jednorodzonego,
ukochanego,
wiecznego
Syna.

A Syn
wciąż podróżuje.
Przez ciemne
doliny śmierci,
wspinając się po
kamiennych górach
niepewności,
pokonując w bród rzeki, gdzie często
nie widać drugiego brzegu,
rzeki rozszalałe od kipiących emocji,
pojawiających się jak rozwścieczone fale
z głębi kotłujących się
wspomnień,
pochwyconych kurczowo
przez tego, kto wierzy w cienie i czci cienie,
nie wiedząc, że tak właśnie czyni.

A Ojciec
wciąż czeka,
trwając w czystości swego Światła,
radując się doskonałością swego Syna,
czekając aż jego dziecko
dokona tylko jednego, prostego,
spokojnego wyboru:
przebudzić się!

W miarę, gdy idzie dalej,
pojawiają się chwile, to tu, to tam,
chwile smutnie ulotne,
jednak wypełnione jasnością
pieśni, która go wzywa.
Gdyby tylko na moment odwrócił się
i objął to, co dana chwila ofiarowuje,
podróż by się skończyła,
prosty wybór zostałby rozpoznany
i dokonany.

To właśnie zmęczenie
zmusza go, by przystanął,
by odpoczął w tej ciszy,
która jest bramą do jego Serca,
bo tylko tam mieszka spełnienie.

Skarb spoczywa
w jego dłoni,
jednak on tego nie pojmuje.

Nawykły tylko
do chwytania złudzeń,
nie potrafi
rozpoznać, co go dotknęło:
Światło Ojca,
które chce rozluźnić węzeł
pęt zauroczenia
niekończącą się pustką.

Będąc przekonany, że się odnowił
i że sam jest sprawcą tej odnowy,
znów rzuca się głową wprzód,
idąc dalej
– lecz dokąd zmierza?

Myli swe bezustanne krążenie wkoło
z jasnym kierunkiem do ostatecznego celu,
którego sam chce być sprawcą,
nie widząc, że podróżuje przez
te same doliny,
te same góry,
te same rzeki.

Sprytnie ubierając to
w swe własne zmieniające się spostrzeżenia,
mami się przekonaniem
– nie, że widzi inaczej,
tylko, że to, co widzi
jest inne i nowe.

A Ojciec wciąż czeka,
zawsze z tą samą wielką cierpliwością
dla swego ukochanego Syna,
trwając wiecznie w wiedzy
poza wszelkim zrozumieniem,
że sen, jaki śni jego Syn,
w rzeczywistości nie istnieje;
radując się bezustannie
blaskiem swego świętego dziecka,
na zawsze nietkniętego
złudzeniem grzechu.

Pogłębiające się zmęczenie rośnie
w sercu śniącego,
zmęczenie
niezrozumiane,
nierozpoznane
przez umysł przywykły do cieni
ani przez ciało ślepe
na ziarno Światła w nim złożone.
Śniący idzie dalej,
jednak zmęczenie go nie opuszcza,
niepokonane jego bezowocnym zatrzymywaniem się,
nieprzezwyciężone nawykowymi ucieczkami
przed mrokiem cieni.

Zmieszany
podąża dalej znanymi sobie bocznymi drogami,
coraz bardziej niezdolny do usunięcia
tego subtelnego,
jednak uporczywego
zmęczenia,
bólu, który go nie opuszcza,
bez względu na formę
lub intensywność
jego wysiłków, by się od niego uwolnić.

I teraz
pojawia się lęk.

Jest to lęk, jakiego
nigdy nie doświadczał
w czasie swych niezliczonych podróży
w polu złudzeń.
Lęk, przed którym
nie może się ukryć,
ani też którego
nie jest w stanie z powodzeniem zdusić,
przygniatając go ciężkim stosem
jeszcze większej liczby zauroczeń.

Jest to lęk,
do którego nie jest przyzwyczajony,
albowiem nie wywodzi się on
z doświadczeń tego świata,
ale spokojnie rośnie
w jądrze jego istnienia
i tam trwa/pozostaje obecny.

Jego wzmożone wysiłki,
by znaleźć pocieszenie w zmieniających się krajobrazach
własnych snów,
służą tylko potwierdzaniu
rzeczywistości jego lęku.

Niepodobny do niczego,
co do tej pory spotkał,
lęk ten staje się stałym,
choć nieproszonym
towarzyszem.

Staje się on niczym dziecko,
które coraz częściej odmawia bycia ignorowanym.
I ten, który wyśnił tysiące światów,
był dumnym autorem
mnogości złudzeń,
i przetrwał wiele niebios i piekieł,
teraz drży.

W swym drżeniu
nie tyle zatrzymuje się w swych próżnych pogoniach,
co zostaje zmuszony, by się zatrzymać,
i patrząc na to,
czego nie chce oglądać,
widzi:
Sól tej ziemi
zaczęła tracić swój smak.

Zmęczenie
postrzegane jako lęk
wydaje mu się nieznaną siłą,
przed którą nie potrafi się ukryć,
a której nie jest w stanie objąć.
Wydaje się, że lęk go wyprzedza.
Gdy pędzi na wzgórze
już go wita twarzą w twarz na szczycie;
gdy przeprawia się przez rzeki,
które przepłynął wcześniej niezliczoną ilość razy,
już czeka na niego na drugim brzegu.

Zaczynając przeczuwać,
że nie można odrzucić na bok
tej nieznanej siły,
śniący użala się i lamentuje,
a pośród wszystkich swych zajęć,
słyszy
słabe echo odgłosu,
którego od zawsze bał się słyszeć.

Ten, który wszystko czynił, jest wstrząśnięty,
podstawa jego stworzeń
chwieje się i słabnie;
widzi w sobie ową siłę
i po raz pierwszy,
uznaje swą nadciągającą śmierć.

I choć działa w swych światach,
usiłując trwać
w jedyny sposób, jaki zna,
gorączkowo starając się
wrócić i pozostać
na znajomym terenie,
formy jego snu,
nie mają w sobie kuszącego powabu,
a jego wysiłki, by pozostać
w tym wszystkim, co zna,
nie przynoszą zaspokojenia.
Nic nie gasi jego pragnienia
i nawet nocny sen jest pełen niepokoju.
Śniący,
zasmucony pogłębiającą się utratą świetności
widzianą w swych snach,
staje się jak ktoś chwytający się miraży,
który w swych dłoniach
nie znajduje nic oprócz pustki,
jednak nadal je chwyta,
ponieważ to jest wszystko, co potrafi.

Czeka na śmierć,
której przyjścia jest pewien,
zarówno jej nienawidząc,
jak i potajemnie za nią tęskniąc.
Jest pokonany,
ale nie wie ani przez co,
ani jak.

Sny,
które w niezliczonej liczbie istnień
karmiły go obietnicą
spełnienia,
więdną
jak wysuszone liście kurczowo trzymające się gałęzi,
których źródło wody
zostało tajemniczo odcięte od niewidocznych korzeni,
podczas gdy moc życia
uchodzi z jego kończyn.

Dumny śniący
nie ma energii, by śnić
i wierzy niewzruszenie,
że tam, gdzie nie ma snów,
nie ma Życia,
a rosnąca pustka
jest dla niego udręką.

Tylko czasami unosi głowę,
mając do końca
słabą nadzieję,
że zobaczy w swych snach
Życie, jakiego zawsze pośród nich szukał.

Ostatecznie
śmiertelnie zmęczony
walką z tym, co przeczuwa,
ale czego nie widzi,
co czuje,
ale czego nie potrafi pochwycić,
śniący nie tylko uwalnia się
od ostatniego okruchu swej woli, by śnić,
ale odkłada
nawet sen śniącego
i roztapia się w tym, o czym jest przekonany,
że musi z pewnością być
jego ostateczną i całkowitą
śmiercią.

znaczek

Tak ostatni będą pierwszymi,
a pierwsi ostatnimi.

I teraz
śniący odchodzi na spoczynek.
Spoczynek,
z którego nie ma
żadnej nadziei powstania.

W przeciwieństwie do wielu przerw,
w które sprawca wszystkich światów
zwyczajnie wycofywał się, by odzyskać siły
do swych podróży,
ten spoczynek
przekracza świat.
Przekracza ciało,
umysł
i wszystko to, czym śniący
myślał, że jest.

Jest to spoczynek,
w którym nawet dusza odpoczywa
odwróciwszy się
od wszystkich zauroczeń
rozpuszczonych w Tajemnicy wszystkich tajemnic,
poza granicą słów,
poza wszelkimi wyobrażonymi rzeczami.

Zaprawdę,
nie ma już nigdzie
śniącego.
Zniknął bez śladu
nie tylko swego końca,
ale też swego początku;
podróż, która wydawała się prawdziwa,
nie istnieje.

I ostatni
uczynieni pierwszymi,
znów stają się ostatnimi.
Nie siłą, która przychodzi
spoza śniącego,
lecz siłą, która już trwa
w samym nasieniu
początku śniącego;
pewność jego śmierci
jest obecna w jego narodzinach
i musi nieuchronnie rozkwitać kwiatem,
którego płatki wymazują z pamięci
nawet sen samego śniącego.

Jednak to, co śniący
postrzega
jako mrok pewnej śmierci,
utratę wszelkiej nadziei zbawienia
w rzeczach światów,
których istnienie wyczarował,
nie jest ciemnością,
lecz Światłem.

To jest owo Światło, które wszystko rozświetla,
echo pieśni bez końca,
która przychodzi jak złodziej w nocy
– wieczny głos naszego Świętego Ojca.

I ten Głos
przemógł
krzyki tego świata,
przywracając Synowi
prawdziwy i głęboki spoczynek.
Tylko ten spoczynek może uzdrawiać i przemieniać
serce jego świętego Syna.

Ten, który chciał
wyśnić wszystkie światy, spoczywa
niewidziany przez świat,
który nieświadom jest tego, co pośród niego się wydarza,
wszelkie granice,
które określały formę śniącego,
rozpuściły się w niepojętym Świetle.

Syn trwa
w spoczynku doskonałej Łaski.

To, co było ostatnim
i stało się pierwszym,
znów zostało uczynione ostatnim.
I wszelkie niebiosa radują się,
lecz świat nie jest w stanie
tego usłyszeć.

I teraz świat
zauroczony mocą swych snów
łagodnie unoszony jest w stronę
otwartych ramion Boga.

Na końcu świętej chwili,
której świat uwięziony w czasie,
nie jest w stanie zmierzyć,
spoczynek jednorodzonego
Syna Boga
daje początek ruchowi,
zrodzonemu nie z umysłu
spętanego złudzeniem oddzielenia,
lecz z wiecznego Serca
zmartwychwstałego Chrystusa.
Ruch ten chce go ponieść
nie z powrotem w sen świata,
lecz jeszcze głębiej
w Rzeczywistość jego istnienia:
w podróż wewnątrz Królestwa Niebieskiego.

Umysł przebudzony,
wolny od kajdan potrzeb,
ciało wolne
od bezużytecznych żądań
stawianych przez tożsamość, której nigdy nie było,
serce bijące jedynie
w rytm oddechu Najwyższego,
zmartwychwstały Chrystus kroczy
tam, gdzie kiedyś widniał świat,
nie widząc nic prócz chwały
Królestwa jego Ojca:
blask nie do wyrażenia słowami,
radość bez granic,
cel, w którym spełnienie jest pewne.

Tutaj
nie ma śladu wysiłku.

Tutaj
nie przyćmiewa jego postrzegania
żadna skaza zmagań.

Tutaj
nie odczuwa się
żadnego zaciśnięcia serca
wielkim złudzeniem lęku.

Umniejszony do prostoty,
wywyższony nad wszystko,
przemieniony przez cud Łaski,
żyje i kroczy.
Oto on!
Śniący,
teraz już przemieniony,
odrodził się jako ten,
przez którego jedynie Ojciec działa,
by przemienić świat.

Albowiem ciemność stanie się Światłem,
rozciągającym się bez końca,
aż Stworzenia już więcej nie będzie.

Zaprawdę,
pierwsi są znów pierwszymi.

Jak było na początku,
teraz i zawsze, i na wieki wieków.

Marnotrawny Syn
powrócił,
i całe Niebo jest poruszone
chwałą Pana Zastępów;
Ojciec i Syn
spoczywają razem jako jedno
w pokoju, który na zawsze przewyższa
wszelkie rozumienie.

Kto ma uszy,
niechaj słucha.

I wszystko stało się nowe.



Wybierz odbiorców z listy rozwijalnej i/lub wprowadź adresy email w poniższym polu.