Nauki Umysłu Chrystusa

Biblioteka Nauk Umysłu Chrystusa
Droga Mistrzostwa

Poczekaj chwilkę…

Rozdział jedenasty

znaczek

Czekają tam starzy przyjaciele
i Ja przychodzę z tobą,
by ich ponownie do Siebie przywołać.

Gdy opuszczam halę przylotów, uderzają mnie słodkie, wspaniałe zapachy Maui, wyspy o kształcie serca. Przymykam oczy i głęboko oddychając chłonę ten odurzający zapach. To wystarczy, bym poczuł wzruszenie do łez. Czy to jest w porządku, by wyspę uznawać za najcenniejszą ze swych miłości?

Wchodzę do windy, która zabiera mnie do hali odbioru bagażu. Następnie wsiądę do wynajętego busa, a następnie, następnie co? Dlaczego tutaj przyleciałem, tak naprawdę?

Jestem pacjentem siedzącym w poczekalni Wielkiego Kosmicznego Doktora. Moje symptomy?

Słyszę głos Jeszuy.

Pokazywane mi są obrazy wydarzeń, które jeszcze nie zaistniały.

W mym wnętrzu – ale poza moim rozumieniem – odczuwam przynaglenie, aby podążać niewidzialnym szlakiem poprzez terytorium, o którego istnieniu nie miałem pojęcia, dopóki się w nim nie znalazłem!

Czy jest na to jakieś lekarstwo?

Głód! Dzięki Bogu! Zawsze mogę liczyć na to, że mój apetyt posłuży mi jako rozproszenie, gdy takowego potrzebuję! Niedaleko lotniska w Wailuku jest wspaniały niewielki sklep ze zdrową żywnością, który nazywa się „Stąpając po ziemi”. O tak, przydałoby mi się tego trochę!

znaczek

Zapłaciwszy za sałatę i sok z marchwi, odwracam się w stronę drzwi wyjściowych, gdy nagle mój wzrok pada na stos czasopism na końcu lady. Wygląda to na jakieś lokalne czasopismo, więc wrzucam jedną gazetę do torby i kieruję się – gdzieżby indziej? – na plażę.

Piasek pod stopami jest gorący i nawet odgłos łagodnych fal obmywających brzeg wydaje się delikatny. Właściwie to cała wyspa Maui wydaje się delikatna, delikatna niczym aksamit.

Sprytnie włożyłem na siebie strój kąpielowy tuż przed lądowaniem, teraz zrzucam krótkie spodenki, ściągam koszulę i wbiegam w ciepłe tropikalne wody oceanu. Otwieram oczy, by poczuć ukłucie słonej wody i rozkoszuję się jej nieskończoną przejrzystością. Wstążki promieni słonecznych tańczą, schodząc w dół na piaszczyste dno, coraz bardziej oddalając się ode mnie, gdy wypływam dalej i dalej, dalej od brzegu, w objęcia tego nieprawdopodobnego, uzdrawiającego oceanu.

Rozluźniam się, płynąc na plecach z rozpostartymi ramionami. Unoszę się na łagodnych, obmywających mnie falach około sto jardów od brzegu, spoglądając na drobne pasemka chmur tańczące na nieskończonym błękicie nieba. Nie potrafię powstrzymać długiego, głośnego okrzyku – tym razem krzyku czystej ekstazy! W tym właśnie momencie głód wraca do mnie ze zdwojoną siłą. Obracając się w wodzie, patrzę na odległy brzeg i dalej, poza majestatyczną Haleakalę, dom słońca, górę, która w rzeczywistości jest wschodnim Maui, u której piaszczystych stóp będę odpoczywał i spożywał posiłek.

Gdy biorę ostatniego łyka soku marchwiowego, mój wzrok pada na cienkie czasopismo, które wziąłem ze sklepu. Zaczynam je wertować w roztargnieniu, czasami zauważając jakiś krótki artykuł, czy reklamy takich rzeczy jak joga, taniec sufi i tym podobnych. Moje trudności z koncentracją na czytaniu spowodowane są po trosze, a może bardziej niż tylko trochę, dwiema niezwykle atrakcyjnymi kobietami w bikini wygrzewającymi się na słońcu – szczęśliwy traf chciał, że całkiem niedaleko mnie.

Mieniący się, ciepły ocean zapraszający do kąpieli. Wspaniałe jedzenie. Dżungla, wodospady, ukryte oczka wodne i wygasły wulkan. I bikini. Nic dziwnego, że nazywają Hawaje „rajem”.

„Zdecydowanie mógłbym tutaj mieszkać” – mruczę do siebie, zmuszając wzrok, by wrócił na strony czasopisma. – „Może kiedyś”.

W tym momencie moją uwagę przyciąga małe ogłoszenie na dole strony. Tak naprawdę to przyciąga mnie twarz na zdjęciu, ale dlaczego? Co oznacza to nagłe dźgnięcie energii w kręgosłupie? To nie jest ktoś, kogo znam, ale skądś wiem, że muszę ją poznać. Obok jej zdjęcia widnieje parę prostych słów:

„Sara Patton. Mistrzyni słowa. Przygotowywanie rękopisów, przyjazne wsparcie dla autorów”.

Wykonanie do niej telefonu z budki telefonicznej i umówienie się na jutrzejsze spotkanie zajęło mi mniej niż dziesięć minut. Po prostu wiem, że Sara będzie osobą, która przekuje Listy Jeszuy w formę. A to wszystko zanim jeszcze dotarłem do swego mieszkania na Maui!

znaczek

Sara jest całkowicie skupiona, gdy czyta stronę za stroną. Nie zauważam niczego, co mogłoby mi powiedzieć, czy podoba jej się to, czy nie. Odwraca strony trochę szybciej, co być może oznacza, że traci zainteresowanie. Tak, jestem pewien, że to musi być to. Wiedziałem. To tylko mój fantazjujący umysł znów spłatał 
mi figla.

Zatrzymuje się na ostatniej stronie. Zabiera jej to o wiele za dużo czasu – obserwuję, jak jej wzrok przebiega po każdym zdaniu, tam i z powrotem. Cisza jest wręcz namacalna.

W końcu podnosi głowę i patrzy na mnie. Ciągle czyta, lecz tym razem nie rękopis.

– Byłabym zaszczycona móc ci pomagać w przygotowaniu tego.

Ona to rzeczywiście powiedziała?

– Przeżyłeś niecodzienne doświadczenie. Czy to trwa nadal? – zamyka segregator i odwraca się, by położyć go na biurku. Widzę, że nie jest on już dłużej w moich rękach. Ale też, czy kiedykolwiek był?

– Cóż… – trochę się jąkam – To znaczy, rękopis jest skończony, prawie skończony, ale nie, czuję, że to wszystko dopiero się zaczyna.

Rozluźnia mnie jej ciepły uśmiech.

– W porządku. Dużo pracuję z duchowo ukierunkowanymi autorami, tak więc potrafię zrozumieć, czym to doświadczenie musi dla ciebie być. Ale nie martw się. Jeśli On cię wybrał do tego, to On się wszystkim zajmie.

Wydaje się być nonszalancka, rzeczowa i dodająca otuchy, wszystko naraz.

– Właściwie to wiem, komu to by się bardzo spodobało i byłoby to wspaniałe, bo on może mógłby udzielić ci swego wsparcia!

– O kim mówisz? – pytam.

– Och, przepraszam, z jakiegoś powodu poczułam wyraźną ekscytację. Mówię o Alanie Cohenie. Znasz jego prace? Mieszka tutaj, na Maui. Łatwo byłoby podrzucić mu kopię tego rękopisu.

Jeeeeeeezzzzzzzuuuuuuu!

Nie potrafię się powstrzymać, zaczynam śmiać się nerwowo i w końcu opowiadam Sarze o „przepowiedni” danej mi przez Jeszuę, a dotyczącej Alana, tego nieznajomego, którego nigdy nie spotkałem, ale który wkrótce – poprzez Sarę – będzie czytał Listy Jeszuy.

– No cóż, widzisz? Tak jak mówiłam! Jeśli On cię wybrał, byś to zrealizował, to wygląda na to, że jest już dwa kroki przed tobą!

A może tysiąc kroków. Zastanawiam się, czy ja kiedykolwiek nadążę za tym wszystkim. Kiedyś myślałem, że moje zbawienie leży w staniu się wszystkowiedzącym. Lecz zaczynam czuć, że prawdziwy kierunek to stawanie się wszystkiemu-ufającym!

Nasze spotkanie kończy się złożeniem przeze mnie podpisu na umowie i na obietnicy Sary, że natychmiast zabierze się za pracę. Dostarczy rękopis Alanowi w ciągu tygodnia, ale w momencie gdy wychodzę, decyduje się przekazać mi jego numer telefonu.

– Czuję, że najlepiej dla ciebie będzie najpierw do niego zadzwonić.

Z tym wychodzę od Sary Patton, mistrzyni słowa, i jadę z jej mieszkania w Maalaea drogą, która biegnie wzdłuż Sugar Beach, z powrotem w stronę mojego apartamentu w raju i w stronę czegoś, czego zaczynam się obawiać.

Wkrótce będę dzwonił do kompletnie nieznanej mi osoby, mówiąc coś w rodzaju:

„Cześć. Kompletnie się nie znamy, ale mam pewien rękopis. O czym jest? Cóż, czy mówi ci coś imię »Jeszua«? Nie? A myślałem, że tak”.

O Boże! Muszę opowiedzieć o tym całkowicie obcemu człowiekowi. Jedną rzeczą było pozwolić Sarze przeczytać rękopis. Przynajmniej zyskałem do niego trochę dystansu! Ale teraz muszę niczym akwizytor zadzwonić bez zapowiedzi do nieznajomego i przyznać się do wszystkiego. Rany, ale potrzebuję teraz iść popływać. Zastanawiam się, jak daleko będzie stąd 
do Tacomy?

znaczek

– Aloha! Mówi Alan!

Głos brzmi łagodnie, otwarcie i entuzjastycznie. A przecież nawet jeszcze nie wie, kto do niego dzwoni. Boże, czy nawet ludzie tutaj mieszkający nabierają tych miękkich cech Maui? Jąkając się jakoś się przedstawiam, mówiąc mu, że Sara przekazała mi namiar na niego.

– Cóż, jeśli Sarze się to podoba, to musi być dobre. Ona robi świetną robotę, wiesz? Trafiłeś w dobre ręce!

Zastanawiam się, czy powie to samo, gdy powiem mu, Kto mną pokierował! Wyrzucam to z siebie, wszystko. Po skończeniu przerywam i wsłuchuję się w szybkie bicie mego serca, które nie zakłóca zaległej w słuchawce ciszy.

Okiem umysłu widzę nagle obraz Alana, oczy ma zamknięte, jakby się modlił nad tym, co ode mnie usłyszał. Widzę również Jeszuę, który stoi obok niego i uśmiecha się do mnie. Właśnie w tym momencie wewnętrzny obraz znika, zastąpiony głosem Alana.

– Wybacz, proszę, ale poczułem potrzebę zamknięcia oczu i dostrojenia się do Ducha.

Mój wewnętrzny obraz to był czysty zbieg okoliczności, jestem tego pewien.

– Dobrze czuję ten twój rękopis – kontynuuje. – Z radością go przeczytam.

– Naprawdę?

– Oczywiście! Zadzwonię do Sary, może mi przesłać kopię tekstu. Jak długo będziesz na Maui?

On naprawdę zamierza go przeczytać! – Cóż, tylko jeszcze jeden tydzień. Oczywiście o ile się tutaj nie przeprowadzę.

Przeprowadzę się tutaj! Oczywiście! Przecież nie mam pracy, do której muszę wracać! Wow!

Alan się śmieje: – Ona już skradła twe serce, prawda?

– Ona?

– Matka Maui! Ktoś musi powiedzieć „tak” swej własnej radości. Równie dobrze możesz się do nas przyłączyć!

Powiedzieć „tak” radości? Naprawdę? W pełni? To jest w porządku? To rzeczywiście działa?

znaczek

Moja rozmowa z Alanem się kończy. Jakoś nie mogłem się zmusić, by powiedzieć mu o jednej drobnej rzeczy, o tym, że Jeszua mówił, iż to Alan napisze słowo wstępne do książki. No, ale przecież to była nasza pierwsza „randka”!

Odkładam słuchawkę, wychodzę na zewnątrz i siadam na trawie. Zbliża się czas zachodu słońca. Wiejący pasat słabnie i przechodzi w podmuchy delikatnej pieszczoty. Słońce pysznie, prawie erotycznie, subtelnie gładzi moją twarz i ramiona. Kardynał1 sfruwa na trawę obok, przyglądając się, czy nie mam czegoś do jedzenia.

„Przykro mi, przyjacielu. Nie mam nic, co mógłbym ci dać, chyba że przypadkiem zainteresowałbyś się jakimś czytadłem do poduszki!”

Pokazuję mu puste ręce. Parę razy przekrzywia główkę to w jedną, to w drugą stronę i odlatuje. Światło zaczyna przechodzić w złocisty kolor, niczym płynne złoto, tworzące strużki, gdy słońce usadawia się poza brzegiem wyspy Lanai daleko na horyzoncie.

Rozglądam się wokół… Maui. Mieszkać tutaj, w tym pięknie? Ja? W głowie świta mi myśl, że równie dobrze mogę być bez grosza tutaj, jak gdziekolwiek indziej. A przecież ktoś pracuje nad rękopisem. Może powinienem temu zaufać. Tak! Dokładnie to zamierzam zrobić!

Nagle, gdy spoglądam na gwiazdy, a potem na majaczącą w mroku krzywiznę Haleakali, i wdycham te zdumiewające słodkie zapachy, Matka Maui wydaje się coraz bardziej moim domem.

Kogo tutaj nabieram, myślę sobie. Czułem się tutaj jak w domu za pierwszym razem, kiedy tu przyjechałem w 1973 roku, w roku, w którym zacząłem praktykę medytacji. Tu spotkałem swego pierwszego mistrza Zen. Maui jest wygodną parą jeansów, które odkładam do szafy i o których zapominam. Dlaczego tak postępuję? Dlaczego nie chciałem – lub nie byłem w stanie – pozwolić sobie być tam, gdzie najbardziej pragnąłbym być?

Ta myśl mocno mnie uderza. Jest jak symbol dużo głębszych rzeczy. Co mnie powstrzymywało przez te wszystkie lata, przez te wszystkie życia ujawniające się niczym fragmenty zapomnianego snu od pojawienia się Jeszuy? Co mnie powstrzymuje przed otwarciem się, by naprawdę przyjąć serce i duszę Prawdy, która jest tak oczywista w Jego słowach? Muszę muszę się dowiedzieć, prawdziwie i w pełni dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi! Nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich dusz. Co powoduje, że świat kręci się właśnie w taki sposób? Co utrzymuje cierpienie w jednym punkcie, niczym dźwięk na pękniętej płycie?

I jak za pstryknięciem palców jeden kluczowy moment mego życia eksploduje w mej świadomości:

Wietnam. Mam osiemnaście lat. Wymiana ognia była przerażająca, nagła, zbyt wielu przyniosła śmierć. Teraz stoję, kopiąc kolejny okop w kolejnym nieznanym punkcie niekończącej się dżungli gdzieś w górzystym terenie. Podnoszę głowę i stoję oczarowany najpiękniejszym zachodem słońca, jaki kiedykolwiek widziałem. Ależ to piękne! Czy stoi za tym szokujący kontrast piękna i bólu? Czuję bowiem, że rozciągam się do nieskończoności, aż w końcu zachód słońca jest we mnie tak samo, jak ja patrząc na niego chwilę wcześniej byłem zanurzony w nim. Nie mam końca. Wszystko jest we mnie i ja przenikam wszystko. Po czym tak szybko, jak to się zaczęło, wszystko znika, a ja znów stoję ze szpadlem w ręku. Zauważam, że jest ciemno. Musiała minąć przynajmniej godzina! Dlaczego nikt mi nie przeszkodził? Świadomość nocy oraz odgłosy dżungli, których nauczyłem się słuchać z taką ostrością w służbie swego przetrwania, wracają. Wskakuję do okopu i patrzę na parę gwiazd, które widać poprzez maskującą osłonę.

„Co to do cholery było? Boże – jeśli w ogóle istniejesz, muszę się dowiedzieć, co to było! I o co tutaj chodzi w tym szaleństwie świata i tym pięknie? Co tak naprawdę do cholery się tu dzieje? Muszę się tego dowiedzieć! Powiedz mi, do diabła!”

Nie ma odpowiedzi i po chwili znów jestem żołnierzem ze wzmożoną czujnością wobec niebezpieczeństwa kryjącego się tam, w dżungli. Komar przywraca mnie do teraźniejszości. Uderzając w niego dłonią, uświadamiam sobie, że to właśnie był ostatni moment jego życia. Całkiem zapomniałem o tamtym momencie w Wietnamie. Został przykryty lawiną wydarzeń pozostałej części owego roku i wszystkich lat, które minęły od tamtego czasu.

znaczek

Maui układa się na spotkanie z nadchodzącą nocą, lecz powietrze jest nadal tak łagodne i słodkie. Ależ to piękne! Podrywam się na nogi.

„No cóż, właśnie o to chodzi! W Tacomie jest zimno! Hej, Matko Maui! Powitaj nowego mieszkańca!”

Gdy otwieram drzwi z siatką przeciw owadom, pojawia mi się jedna prosta myśl:

Być może moja modlitwa żołnierza została wysłuchana i, na litość boską, może wszystko, każdy moment od tamtej nocy jest częścią objawiającej się Odpowiedzi.

To nie jest tylko zwyczajna myśl w mojej głowie. Ona rozbrzmiewa we mnie od stóp do głów.

„Cholera” – mówię.

Rozbieram się i leżę na łóżku – bez potrzeby zamykania okien, czy wchodzenia pod kołdrę – po prostu odpoczywam, czując wdech i wydech, ucząc się krok po kroku być w tym obecny, tak jak uczył mnie tego Jeszua, czując jak oddech wchodzi nie tylko do płuc, ale sączy się każdym porem, a później wychodzi wraz z każdym napięciem, które rozpuszcza się w Światło.

Pamiętaj mój bracie, aby pozwalać Bożej miłości oddychać tobą.

Być może pewnego dnia będę wiedział, co to naprawdę oznacza. Nie ufam już dłużej swemu poznaniu intelektualnemu, tej jedynej rzeczy, na którą zawsze liczyłem! Być może On ma rację. Być może na drodze prawdziwej duchowości naprawdę nie ma nic do zdobycia; można na niej tylko stracić wszystko to, co błędnie w nas zgromadzone, a co pozostawi przestrzeń dla samej Rzeczywistości Boga.

Co by to naprawdę oznaczało – poddać się takiej drodze, którą wielu uznałoby za szaleństwo? Trzymanie się za ręce to jedno, spanie ze sobą to drugie, ale poddanie się gwałtowi, oddanie się w całkowite posiadanie – cóż, to jest całkiem inna rzecz. Czuję się, jakbym został zaproszony na imprezę, której coraz bardziej się obawiam, im bliżej jest do niej, niezależnie od tego, jak bardzo zachęcająco brzmi muzyka!

Przekręcam się na brzuch, mój wzrok pada na gałęzie kwitnącego nocą jaśminu, podrygującego łagodnie na wietrze. Jeśli tylko potrafiłbym poddać się z taką łatwością, jak czyni to jaśmin, poddać się niewidzialnym wiatrom… Jaśmin z pewnością nie wydaje się kurczyć w lęku, czy też nie pławi się w narzekaniach i zamęcie, ani nie żąda od wiatru, jak ten ma nim ciskać. Po prostu wydaje się cieszyć tym tańcem.

Zamykam oczy. W tej chwili nie mam nic do zrobienia. Teraz żyję tu i nie mam żadnych planów. Zabawne, ale nie wydaje się to mieć żadnego znaczenia. Kendra będzie zaskoczona, a może wcale nie będzie! Nie mam nic innego do roboty, jak tylko lepiej poznać Maui.

Moja uwaga kieruje się w Jego stronę, w stronę tego odwiecznego Przyjaciela gdzieś tam w eterze rzeczywistości, niewidzialnego dla oczu ciała, jednak zawsze widzialnego dla oczu serca:

Jeszuo, jeśli chcesz, by książka została opublikowana, będziesz musiał sam się tym zająć. Mógłbym to zrobić, ale czego by to wówczas dowiodło? Odmawiam w ogóle przykładania do tego ręki! Właściwie, to jeśli jesteś tym, kim mówisz, że jesteś, będziesz musiał to udowodnić, a rozumiem przez to roztrzaskanie każdej ostatniej trzymającej się mnie wątpliwości!

Energia tej myśli jest tak mocna, że każe mi usiąść na skraju łóżka. „Fiu, fiu, a to skąd się pojawiło?” – zastanawiam się.

Idę pod prysznic i staję pod lekko chłodną wodą, która leje mi się po głowie, zamkniętych oczach i strumieniem w dół do odpływu przy stopach. Głęboko w brzuchu mam dziwne uczucie, sięgające niemal kości łonowej. To coś nowego, jakbym właśnie odkrył w swym domu jakieś dyskretne pomieszczenie, o którym nie wiedziałem. Jakież to dziwne!

Pojawia się obraz. Duża zapadnia w drewnianej podłodze. Pojawia się ona dokładnie tam, gdzie jest to dziwne uczucie. Tym razem udaje mi się nie odsuwać od tego uczucia, lecz w nie wejść, wprowadzając w praktykę to, czego On mnie uczył. Wczuć się w nie aż po kraniec oporu. Powiedział, że pewnego dnia poznam, że czynienie tego jest byciem obecnością samej Miłości.

Wydobywa się ze mnie łagodny szept: „Jeszuo, będę ufał tobie. Aż do skutku. Nie pozostała już teraz żadna inna droga. Nie ma powrotu na znajome tereny. Jest tylko jeden sposób, aby rzeczywiście poznać, czym naprawdę jest to dziwne, nowe terytorium z Tobą”.

Zapadnia otwiera się, a dziwne uczucie się pogłębia. Czuję się, jakbym spadał albo się otwierał, albo – no cóż, nie jestem pewien. Całe moje ciało czuję inaczej. Czymkolwiek jest to, na co otworzyła mnie zapadnia, czuję to wszędzie, w każdej komórce ciała. A uczucie płynącej wody jest wręcz wspaniałe.

Jego głos mnie zaskakuje. Dochodzi do mnie z tyłu i przysiągłbym, że czuję Jego obecność, czuję jak stoi za mną. Lecz nie obracam się, by to sprawdzić.

Bardzo dobrze, Mój bracie.
Czekałem na to cierpliwie dłużej
niż jesteś teraz w stanie sobie wyobrazić.
Dużo jest do zrobienia
i rozpoczynamy teraz naszą wspólną
wybraną Pracę.

Twoją jedyną rolą jest pozwalanie, bym Ja temu przewodził,
aż nasz cel zostanie spełniony.

Zwątpienie będzie się pojawiać i znikać, i zjawiać się ponownie.
Staraj się tylko pamiętać tę obecną chwilę,
a nie zostaniesz ponownie pokonany,
tak jak to się działo w zamierzchłej przeszłości.

Teraz
wróć do swej Tacomy.
Czekają tam starzy przyjaciele
i Ja przychodzę z tobą, by ich ponownie
do Siebie przywołać.

Albowiem nadchodzi już czas.
Wszystkie rzeczy zostaną ci przypomniane
w swoim czasie.

Niech twa odwieczna wiara we Mnie zostanie przywrócona
i ufaj jej, aż zostanie spełniona dana ci przeze Mnie obietnica,
a ty w pełni powrócisz do Ojca.

Ufaj, umiłowany bracie, tej miłości do Mnie,
której pozwoliłeś się na nowo rozpalić.

Nic innego poza tym nie trzeba czynić.

Niewidzialne pole energii wydaje się mnie uwalniać. Zakręcam wodę pod prysznicem i wracam do łóżka, gdzie leżę przez jakiś czas w cichym osłupieniu.

Myślę, że zacząłem nową pracę, ale nie pamiętam, kiedy podpisałem umowę! I myślę, że benefity związkowe są tu wykluczone. Ale przynajmniej na tę chwilę zniknął opór.

„I to by było na tyle, jeśli chodzi o mieszkanie na Maui…” – z tą myślą obracam się i zapadam w bardzo, bardzo głęboki sen.

znaczek

– Co zrobiłaś?!

Wybucham głośno w szoku, powodując, że przechodnie na lotnisku obracają się i patrzą na mnie, a rozmawiająca przez telefon obok mnie starsza pani upuszcza monety do kubka z kawą!

„Przepraszam panią” – mruczę przepraszająco. Odchodzi do innego telefonu.

– Kendra, jeszcze raz mi to opowiedz. Mówisz, że dałaś rękopis jakiejś obcej osobie?

Kendra jeszcze raz opowiada mi swoją historię, przerywaną moimi jęknięciami. Wzdychając, próbuję to zlekceważyć.

– Dobrze, co się stało, to się stało. Nie, wszystko w porządku. Myślę, że jeśli mam ćwiczyć się w tym ufaniu, nie mogę marudzić i wybierać. Pa, zaraz wchodzę na pokład samolotu. Tak, pa.

Rozłączamy się i wlokę się powoli w stronę wyjścia, na wpół mrucząc pod nosem do siebie:

Kendra wręczyła rękopis całkowicie nieznajomej osobie, mówiąc jedynie, że czuła mocny impuls, aby tak zrobić. Nie mam pojęcia, komu go dała, a jeszcze mniej rozumiem – dlaczego to zrobiła.

Idę do samolotu, który zabiera mnie z tej wyspy, którą kocham, i wiezie z powrotem do zimowego chłodu w Tacomie, po prostu dlatego, że jakaś część mnie dokonuje wyboru, by słuchać głosu, który pochodzi od istoty, której nawet nie widzę. Przypominam sobie jak oglądałem odcinki Star Treka, gdzie nagle tracono kontrolę nad statkiem Enterprise, a tubalny głos obwieszczał przez głośniki:

„Wkroczyliście do kraju Borgów. Mamy pełną kontrolę nad waszym statkiem. Opór jest daremny”.

Kapitanie Kirk, chyba wiem, jak musiałeś się czuć. Do widzenia Maui.

  1. „Kardynał – ptak północno-amerykański, którego samiec ma jasnoczerwony kolor – przyp.tłum.” 



Wybierz odbiorców z listy rozwijalnej i/lub wprowadź adresy email w poniższym polu.